Nowa Zelandia po raz trzeci!01.11.2015
TweetSobotni mecz dał nam odpowiedź na pytanie dlaczego All Blacks są najlepszą drużyną na świecie. Tempo ich gry, liczba kombinacji w ataku, fantastycznie zorganizowana obrona oraz fenomenalne umiejętności techniczne poszczególnych zawodników to tylko kilka rzeczy, która buduje potęgę tego zespołu. Po tej kampanii, chyba nikt nie ma wątpliwości, że zespół z antypodów zasłużył na swoje trzecie, a drugie z rzędu mistrzostwo świata, które wywalczyli pokonując w finale Australię 34:17 (16:3).
To był prawdziwy klasyk. Nowa Zelandia i Australia z żadną inną drużyną nie zagrały tylu spotkań co pomiędzy sobą. Co ciekawe nigdy do tej pory nie spotkały się w finale Pucharu Świata. Wallabies oba swoje trofea wywalczyli w Wielkiej Brytanii, a All Blacks pierwszy raz weszli do finału w turnieju na półkuli północnej. Z tych powodów mecz miał być wyjątkowy. I był. Pod każdym względem.
Już kilka godzin przed meczem dziesiątki tysięcy kibiców gromadziło się w okolicach stadionu Twickenham i położonego nieopodal Richmond, gdzie mieściła się największa strefa kibica. Dominowały oczywiście czarne i żółte koszulki, ale nie brakowało także Anglików w białych koszulkach, którzy na twarzach malowali sobie symbol drużyny, której tego dnia postanowiły kibicować. Byli też i tacy, którzy barwy meczowe połączyli z przebraniem na Halloween. Choć nie brakowało kibiców Australii, na stadionie i przed nim rysowała się przewaga Nowozelandczyków. Jak się okazało, tak też było na boisku.
Kiedy ponad stadionem przeleciały słynne „Czerwone Strzały”, grupa samolotów specjalizujących się w akrobacjach, trybuny już wrzały od emocji. Obie drużyny z równą pasją odśpiewały swoje hymny, a Haka Kapa-O-Panga poniosła się echem i dotarła daleko poza stadion. Potem już tylko wspólne odliczanie i start meczu, który miał okazać się najlepszym finałem w historii Pucharu Świata. W ostatnich latach o zwycięstwie decydowała minimalna różnica oraz liczba popełnionych błędów. Tym razem zobaczyliśmy aż pięć przyłożeń i starcie, w którym było wszystko od twardej obrony bo niezwykle płynne ataki i efektowne zagrania na granicy błędu.
W pierwszej połowie Australia znalazła się pod presją. Nowa Zelandia od razu rzuciła się do ataku, prezentując szeroki wachlarz rozwiązań w ofensywie, które gubiły obrońców przeciwnika. Jak na pomeczowej konferencji prasowej podkreślał Michael Cheika to była prawdziwa wojna, w której liczył się każdy metr, każda piłka i każde przegrupowanie.
W tym ostatnim elemencie Wallabies sprawiali rywalom sporo kłopotów. David Pocock i Michael Hooper byli niezwykle skuteczni w odzyskiwaniu piłki oraz zmuszaniu All Blacks do błędu. Gra toczyła się w kosmicznym wręcz tempie. Choć czyszczenie było niemal natychmiastowe, Nowozelandczycy często nie radzili sobie z szybkimi rękami rywali, którzy wyłuskiwali piłkę, lub zmuszali zawodnika będącego na ziemi, do przytrzymania jej na ziemi wbrew przepisom.
Kolejne ataki All Blacks kończyły się błędami, wymuszonymi przez doskonałą obronę Australijczyków. Niektóre ich interwencje balansowały na krawędzi, jak choćby dwie szarże Sekope Kepu na Danie Carterze. Pierwsza spóźniona, druga zdecydowanie zbyt wysoka. Nigel Owens doskonale prowadził jednak spotkanie, nie przerywają rytmu gry i przymykając w kilku sytuacjach oko na błędy obu stron. Wszystko po to, by spektakl trwał i był jak najbardziej emocjonujący.
Obrońcy trofeum w pierwszej połowie doprowadzili do przyłożenia. Po trzech karnych Dana Cartera i perfekcyjnie rozegranej akcji, przy chorągiewce zameldował się Nehe Millner-Skudder notując swoje szóste przyłożenie w Pucharze Świata. Młody skrzydłowy ma przed sobą wielką przyszłość, a Nowa Zelandia może być spokojna o kolejne zwycięstwa, mając w składzie taki duet jak on i Julian Savea.